poniedziałek, 31 marca 2014

Rozdział trzydziesty drugi

                               Słońce wskazywało mniej więcej południe, zacumowaliśmy, ale nie zupełnie przy brzegu. Potrzebowaliśmy jak najwięcej ludzi, by móc stoczyć bitwę, ponieważ na to się szykowaliśmy. Spodziewałam się tego na lądzie, bo kogoż innego mógłby być okręt przy brzegu jak nie Angeliki? Nawet Jack dziwnie pobladł gdy zobaczył łajbę. Płynęłam z Willem, jego żoną i Barbossą. Musieliśmy się teraz jakoś upchać do tych małych łódeczek, ale mimo wszystko daliśmy radę. Czekałam przy brzegu na resztę, wiatr zrywał się coraz silniejszy, a my tak na prawdę nie mieliśmy pojęcia co dalej. Którędy by tutaj iść. Mogliśmy się zdać tylko na czarnookiego. O wilku mowa, przypłynął razem z Gibbsem, Tiggiem Ragetti i Pintelem. Jego wyraz twarzy był nieco zniesmaczony, a był jeszcze bardziej poddenerwowany tym że wichura próbowała mu zerwać z głowy jego ulubiony kapelusz. Zebraliśmy się w wielkim kółeczku spoglądając na każdego z osobna, ostatecznie kończąc na Sparrowie.
- Jack, busola. - Powiedziałam groźnie. Ten lekceważąco prychnął na mnie, co nie było dobrym posunięciem. Wszyscy czekali zniecierpliwieni.
- A co ja z tego będę mieć? - zapytał krótko. - Ty, Barbossa, Elizabeth, Will i ja. Jest nas piątka osób, która chce jeden pierścień. Mam dać wam busolę i pomóc odnaleźć coś, co chciałbym by było moje?
- Nawet gdybyś zaczął działać sam, poszlibyśmy za Tobą, więc jaki jest sens droczenia się tutaj na plaży, kiedy w tym czasie moglibyśmy już podążać do celu? - odpowiedziałam unosząc się honorem. Jednak mój tata nie był tak cierpliwy jak ja, wyciągnął pistolet i wycelował prosto w czarnookiego.
- Oddaj busolę Jack, nie potrzebne są nam teraz trupy. - wtrącił się Hector. Ten pokręcił swoim wąsem i wyciągnął kompas. Potrząsnął i otworzył go do siebie, igło przez jakiś czas kręciła się a potem wszyscy popatrzyliśmy zza barków dredziastego i jak jeden mąż rzuciliśmy się na ścieżkę prowadzącą we wschodnim kierunku.
                             Szliśmy razem, a jednak osobno. Nikt ze sobą nie miał ochoty rozmawiać, a atmosfera robiła się coraz bardziej napięta. Wszyscy patrzyli tylko, by nie zginął nam Sparrow, bo w nim jest nasza nadzieja, o ile jego najdroższy przedmiot prowadzi nas w dobrym kierunku i do dobrego celu. Nie mieliśmy nic do stracenia oprócz czasu, który w tym wypadku tak wiele znaczył dla każdego. Turner nie wiele miał już czasu, zaledwie dzień, by móc z nami pobyć, musiał wracać do krainy, gdzie przeprowadza zmarłe dusze piratów i nie tylko. Przez to Elizabeth byłą coraz bardziej nie do wytrzymania, sądzę, że chodziło jej o to, że mało czasu spędzili tylko ze sobą, no ale nic nie mogliśmy z tym zrobić, Calypso i tak już wiele dla nas zrobiła, tak bardzo nam poszła na rękę. Will dużo nam pomógł. Nawet między wysokimi drzewami robiło się duszno i parno. Gorąc dawał nam się we znaki, pot oblewał nasze ciała, a my nie przerywaliśmy naszego marszu. Rum powoli się kończył, co było dla nas gorszym utrapieniem. Dobrze, że oszczędzaliśmy wody, bo gdyby tej zabrakło, a w koło nie ma żadnej umarlibyśmy z suchoty.  W grupie zrobiła się konsternacja. Mój tata poprzestał iść, wszyscy stanęliśmy przed nim a ten obserwował nas stojąc na jednym z większych głazów.
- Sparrow ! Czy my na pewno dobrze idziemy? Pokaż tą busolę ! - krzyknął do niego. Jack niechętnie oddał swoją zabaweczkę w ręce starszego przywódcy. Spotkaliśmy się wzrokiem, jednak szybko odwróciłam głowę w inną stronę. Hector bacznie przyglądał się tej małej igiełce, Rozejrzał się dookoła, mruknął coś pod nosem kilka razy, ale był to jakiś bełt, którego raczej nikt nie zrozumiał.
- I co papo? Co robimy? Jest strasznie duszno, ludzie mdleją, nie wytrzymują już. - zaczęłam narzekać.
- Ruszamy Annie, czuję, że to już blisko... - mruknął. - Słyszeliście rybomordy ?! Ruszamy dalej !
- Aye ! - wszyscy odkrzyknęli chóralnie i ruszyli dalej. Nie długo trwał nasz marsz, kiedy przed sobą zobaczyliśmy drzewo wyróżniające się od reszty tym, że był typu iglastego, co raczej się rzadko tutaj zdarzało. Do tego owe drzewo miało strasznie grube korzenie i korę. Wokół nie było nic, pusta wystrzyżona trawa, pięknie błyszcząca, jakby ktoś wysypał na nią minimalne drobinki szkła. Tak pięknie mieniła się w promieniach słońca. Był to jeden ze specyficznych widoków krajobrazu. Postanowiłam wyjść na przód i zbadać to wszystko. Przykucnęłam na trawie i zaczęłam desperacko  czegoś w niej szukać. Nawet sama nie wiem, dlaczego tak postanowiłam, ale cała reszta ruszyła za mną.
- Właściwie, to co my robimy droga załogo ? - zapytałam zdezorientowana. Wszyscy poprzestali i patrzyli na mnie zdziwieni.
- Aye.. Co jest dziwnego z tej trawie i drzewie? - zapytał Barbossa. - Nie ma co przestawać, ruszamy dalej ! - Rozkazał i zebrał się na prowadzenie. Jednak mnie nie dawało spokoju drzewo. Obeszłam je dookoła i to był strzał w dziesiątkę. Z drugiej strony było wielkie wejście w ziemi, prowadzące pod korzenia owego iglaka.
- Kapitanie ! - Krzyknęłam, a na moje zawołanie obrócili się Jack i Hector.  - Zobaczcie tutaj. - Wskazałam palcem. Obydwoje podeszli do mnie i zaraz zwrócili oczy ku tajemniczemu wejściu. Czy to może być część rozwiązania naszych poszukiwań ?

3 komentarze:

  1. Hm Hm interesujące :3 po wątku miłosnym PORA NA PRZYGODĘ :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj....nadrobiłam wszystkie rozdziały i jestem wniebowzięta! Czekam na kontynuację z niecierpliwością :p I byle więcej scenek Jack-Annie :D

    OdpowiedzUsuń