piątek, 28 lutego 2014

Rozdział dwudziesty trzeci

                              Z mniej więcej północno-zachodniej części całej tej fortecy usłyszałyśmy strzały z broni. To znak, że coś się stało, bo nikt by sobie nie stroił teraz żartów. Mój i Elizabeth odruch był identyczny, zebrałyśmy cenne dla nas listy i  chwyciłyśmy za szable i jednym ruchem wyciągnęłyśmy je w biegu. Biegłyśmy przez cały dziedziniec. Teraz wydawał się dużo większy do pokonania. Czas naglił nas, a my na wyczucie, a raczej intuicyjnie szukałyśmy celu, skąd pochodzą te odgłosy. Dzikie, męskie wrzaski i charakterystyczne dźwięki żelastwa stawały się coraz bardzie wyraźniejsze. Pokonywałyśmy wielkie, kręte schody prowadzące na szczyt wieży widokowej w zachodniej części. Z tego co udało mi się w tamtym czasie kojarzyć to poszli tam mój tata i Jack. Jeszcze chwila, jeszcze moment i już byłyśmy u samego szczytu. Tam mój wzrok napotkał dosyć sporą armię Wschodnio-indyjską, która pojedynkowała się z naszą załogą. My dołączyłyśmy jako ostatnie do reszty. Nawet mały Marti dawał sobie nie źle radę. W tłumie i całym zamieszaniu próbowałam uchwycić jakieś znajome twarze, ale oprócz Komodora Willsona nie znałam nikogo. Stanęłam do walki, ponieważ w moją stronę biegł jak oszalały jeden z ładnie ubranych mężczyzn, w mundur czerwony z białymi akcentami. Nie wyglądał, by był przyjaźnie nastawiony do mnie. Sprytnym obrotem zrobiłam unik przed jego ciosem, i zaatakowałam go z lewej strony. Był bardzo dobrym zawodnikiem, w porównaniu do Lizzy, chociaż w tym momencie ona też świetnie walczyła, tak jak by inna osoba. Pozbyłam się tego typa, a tu już następny biegł w moją stronę. Między zwinnymi ruchami głownią, gdy trzymałam silnie rękojeść wykonywałam dodatkowe ciosy, kopniaki i tym podobne. Niestety, Angielskiej floty było dużo więcej jak na naszą malutką grupkę. Gdybyśmy byli w komplecie z tymi, co zostali na Perle to mielibyśmy jeszcze szanse, ale w tym wypadku są były bardzo nikłe. Zebraliśmy się w jedno miejsce, a dookoła otoczyli nas żołnierze. Dalej bojowo nastawieni, i chyba każdy myślał w tym momencie tak jak ja, jak stąd uciec. Stałam koło Hectora, a z drugiej strony miałam Pana Tigga.
-Nic ci nie jest ? - zapytał mój ojciec.
-Nic, a nic. -uśmiechnęłam się. - co robimy?
-Czekamy... - odpowiedział szeptem. - Gdyby coś poszło nie tak, na mój znak macie uciekać. - Z całego tłumu ukazał nam się George Willson, śmiał się nam teraz w twarz. Musiał bardzo dobrze znać całą resztę, bo pierwsze co podszedł do Sparrow'a i podłożył mu swoją lśniącą szablę pod głowę. Serce waliło mi jak oszalałe ze strachu. Czy go zabije? Jeśli tak bez wahania zabiję jego. Najgorsze myśli przychodziły mi z sekundy na sekundę.
-No, no, no. Barbossa i Sparrow razem. Cóż to za miły zbieg okoliczności? Będę miał okazję zabić dwóch ! - odezwał się nowy komodor, który krążył wokół nas i przyglądał się każdemu uważnie. Zatrzymał się przy Pani Turner. - Elizabeth ! Wydarzenia z przeszłości nic cię nie nauczyły moja droga. Mogłaś zostać ułaskawiona, a przeszłaś na stronę piratów. - splunął jej pod nogi. Ta zrobiła tylko złowrogi wyraz twarzy. Oczy płonęły jej gniewem, zabiłaby go, gdyby mogła, ale to jeszcze nie był czas. Dalej przyglądał się nam wszystkim. Teraz stanął przede mną i skupił się na mojej osobie. Nie patrzyłam mu w oczy, głowę miałam zwróconą w stronę Jack'a. Ten obrócił ją w swoją stronę i zmusił do popatrzenia na niego. Był to mężczyzna w siwej peruce, twarz miał krystalicznie czystą, ani grama zarostu. Ubrany był w niebieski mundur ze żółto-złocistymi dodatkami. Wszystkie elementy szycia były bardzo starannie wykonane. Oczy miał zielone, i przeszywały mnie od środka negatywnym uczuciem.  - A ty to kto? Jak cię zwą?
-A...Anabell. - Skłamałam. Gdyby się dowiedział, że jestem córką kapitana to czułam, że byłoby dopiero gorąco. Ten jeszcze bardziej badawczo oglądał mnie z każdej strony niczym posąg na jakiejś wystawie.
-Anabell.. - mruczał pod nosem do siebie. - Piękne imię, dosyć szlacheckie. Poszłaś  w ślady tej dziwki? - tutaj pokazał palcem na Lizzy. Ja tylko zacisnęłam zęby nie odpowiadając nic.  Ten chwycił jeszcze mocniej moje policzki. - odpowiadaj bo skończysz marnie ! - syknął przez zęby.
-Nie waż się tak o niej mówić ty nędza karykaturo komodora. Każdy szlachetność pojmuje inaczej, ale ona zdecydowanie ma jej więcej w sercu niż cała twoja załoga. - Odpowiedziałam na jednym wdechu.
-I mówi to Pirat... ha, ha ! - Zaśmiał się odchodząc ode mnie. Jeszcze raz próbował nas wszystkich uchwycić wzrokiem, po czym zwrócił się do jednego ze swoich poddanych.
- Wszystkich rozstrzelać na miejscu. Panny związać i na okręt. Do Port Royal mają dotrzeć całe.- na ten rozkaz nie mogliśmy stać spokojnie, czekałam tylko na chociaż maleńki gest. Długo nie musiałam czekać.
- ANN TERAZ !  - krzyknął Hector w moją stronę i wszyscy jeszcze raz ruszyli do broni. Znowu zaczęli walczyć. Tym razem bitwa była jeszcze bardziej agresywniejsza. Gibbs, Tigg, Marti i cała reszta nie szczędzili sobie widoku krwi. - Uciekajcie !  - krzyknął przedzierając się przez dwóch kolejnych oficerów. Nie wiedziałam co robić, czy posłuchać tej nierozważnej decyzji i zostawić wszystkich? Elizabeth chwyciła mnie za rękę spojrzała znacząco co dało mi całkowitą odpowiedź. Musieliśmy powiadomić resztę. Nie zauważone uciekłyśmy schodami w dół. Nogi bolały coraz bardziej, a my nie oszczędzałyśmy sił, nie było na to czasu, ani możliwości. Wybiegłyśmy z floty i już za nami słychać było strzały z pistoletu, obróciłam się kontrolując sytuację, kiedy za plecami około dwieście metrów do nas biegło dwóch mężczyzn z kompanii. Szybko chwyciłam za pistolet, który zawsze nosiłam przełożony w pasie, i odbezpieczyłam go, obróciłam się i strzeliłam ślepo. Jednak z moją celnością nie było najgorzej, trafiłam go, ponieważ usłyszałam tylko cichy jęk i zobaczyłam jak pada na ziemię. Drugi już nie gonił nas, chyba zwątpił. Zbiegałyśmy po tych stromych kamieniach w ogóle nie uważając na to, że możemy stracić życie w niefortunnym wypadku. Teraz stawką w grze był czas, precyzja i nasz cel. Nie musiałam go uzgadniać z moją kamratką. Wracałyśmy na Perłę.
- Znacz najkrótszą trasę? - zapytałam by uspokoić swoje nerwy.
- Tak, pójdziemy tędy. - Wskazała palcem i tamtędy biegłyśmy łamiąc pod nogami gałęzie. Za każdym razem, kiedy chciałam tak bardzo odpocząć chociażby na sekundę przypominałam sobie czarnookiego, który właśnie tam jest i walczy, jeśli już go nie rozstrzelali. Czarne, rzeczywiste i bardzo prawdopodobne obrazy ukazywały mi się przed oczami, tylko to dodawało mi energii i siły by dotrzeć jak najszybciej do łajby.
                                         Nie wiem, nie mam pojęcia ile minęło czasu zanim doszłyśmy do szalup, które w większym stopniu były doszczętnie zrujnowane. Kompania musiała się nimi zająć. Jedna była w miarę ocalała, więc skorzystałyśmy z niej i popłynęłyśmy do zakotwiczonego okrętu. Teraz mogłam spojrzeć na spokojnie na kobietę, która wiosłowała na przeciwko mnie. Była w strasznym stanie. Całe ubranie miała brudne i obszarpane. Włosy po kołtunione, a ręce bardzo zaniedbane. Odruchowo obejrzałam swoje dłonie, które niczym lepszym się nie wyróżniały od jej. Zeskanowałam oczami swój ubiór i polegając tylko na mojej ocenie był nawet gorszy od jej. Dopływałyśmy już do statku o zwiniętych, czarnych żaglach. Do burty podszedł Cotton, a jego papuga już dawała się we znaki, skrzecząc coś. Mężczyźni zarzucili nam cumy i wspięłyśmy się na pokład. Rękę podał mi średniego wieku blondyn, z którym wcześniej nie miałam okazji rozmawiać, zaś Lizzy zaopiekował się starszy niemowa.
-Franc, reszta załogi jest w niebezpieczeństwie. Kompania Wschodnio-Indyjska zaskoczyła nas na miejscu. - powiedziałam wszystko tak szybko, że ciężki było mnie zrozumieć.
-Musimy zejść prawie wszyscy by mieć jakiekolwiek szanse. Wróciłyśmy tu po was. Nie widzieliście nic? żądnego statku? nie dało wam to do myślenia?
-A ty tutaj skąd się znalazłaś? - zapytał ją mężczyzna, do którego ja się zwróciłam pierwsza.
-Chęć pomocy mnie zmusiła. - odpowiedziała.
-Patrząc na kodeks, oni zostali w tyle. - uśmiechnął się do reszty załogi stojącej tuż za nim.
-Nie maci prawa rozpoczynać buntu, dopóki ja jestem na statku. Pod nieobecność kapitana władza jest moja. - odezwałam się dyplomatycznym tonem. Miny wszystkich zbledły, ponieważ miałam rację i dobrze o tym wiedzieli. Barbossa już kiedyś prosił mnie, że gdyby go nie było, nie daj Boże, zginął to ja mam przejąć okręt.
-Więc jakie rozkazy? Chcesz nie trzymać się kodeksu?
-Kodeks to tylko wytyczne i wskazówki ! Nie wszystkie wskazówki zawsze są słuszne w życiu. Ile zostało nam szalup?
-Kilka się znajdzie. - odpowiedział jeden czarnoskóry mężczyzna wyrywając się z tłumu.
-Skompletować wszystkich tak, by się zmieścili do nich, wyruszamy na wyspę. Na pokładzie zostaje Cotton, i ty Michael. - Wskazałam na tego czarnoskórego chłopaka, był dosyć młody. - Franc trzyma się mnie bardzo blisko. - dodałam groźniejszym tonem. Wszyscy dalej stali osłupiali i patrzyli na mnie.
-Na co czekacie ?! Ruszać się migiem szczury pokładowe ! - Krzyknęła blond kobieta stojąca obok mnie.
-AYE ! - Wszyscy odkrzyknęli i ruszyli przygotowywać ostatnie szalupy do zejścia na ląd. Już miałam spuszczać się po cumie w dół gdzie na wodzie znajdowała się moja szalupa, kiedy w ostatniej chwili zaczepił mię Michael.
-Annie, nie mieliśmy pojęcia, kompania musiała podpłynąć z drugiej strony. - zaczął usprawiedliwiać siebie i załogę.
-Nie mam o to żalu, rozumiem.
-Myślisz, że uda wam się im pomóc ? Wygramy?
-Michael.. - Zaczęłam niepewnie chwytając go za ramię. - Nadzieja umiera ostatnia, a wiara w człowieka jest najpotężniejszą bronią ze wszystkich. - Odpowiedziałam dumnie patrząc mu w szarawe tęczówki. Uśmiechnęłam się lekko i wyruszyłam na pomoc dwóm bliskim mi mężczyznom.




________________________________________________
Dziękuję za takie miłe komentarze ! :) Jestem bardzo szczęśliwa, wiedząc, że jesteście ciągle ze mną.Czytałam komentarze odnośnie końca opowieści. Przyznam, że gdyby połączyć wasze pomysły, kilka odrzucić, to mniej więcej tak ma się to skończyć :) Ale nic nie zdradzam, bo to duża niespodzianka. Oczywiście, po zakończeniu, myślę robić kontynuację jako drugą część, ale to tylko OD WAS zależy, czy wy będziecie dalej ze mną, i będziecie chcieli czytać moje wypociny. :)
Wasza Ana.

5 komentarzy:

  1. Wycisnę z ciebie siódme poty, a jeśli przestaniesz pisać to wiesz... Widzimy się na Pyrkonie buahahah!
    A rozdział był cudowny :3 Te pościgi, te wybuchy :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne jak zawsze! Czekam na kolejne rozdziały :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne!!!! Już nie umiem sie doczekać następnego :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak zwykle fantastycznie ! Cudownie. Opowiadanie jest świetne jestem ciekawa co stanie sie dalej więc z niecierpliwością oczekuję kolejnego rozdziału ;)

    OdpowiedzUsuń